top of page
banner.jpg
fundacja.png

Zaufanie zdobywa się latami.

Materiał opublikowany na łamach magazynu Prestiż · 2024

PROMOCJA WYSTAWY "FABULOSUS MALEFICIS"

Maksymilian Ławrynowicz to pochodzący ze Stargardu polski fotograf portrecista, specjalizujący się w portrecie kreacyjnym. Fotografuje głównie kobiety, intryguje go nasza zmienność i skrajność. Uwielbia nas, o czym zawsze mówi, gdy mamy okazję porozmawiać, czy to zawodowo, czy prywatnie. Zresztą to uwielbienie jest odwzajemnione. Konsekwentnie od dekady realizuje cykl pn. Projekt Kobiety, gdzie poprzez fotografię portretową opowiada o nieoczywistych i legendarnych kobietach. Każdego roku zmienia się tematyka i stylistyka. W swoich pracach inspiracje czerpie z historii, mitologii i życiorysów wyjątkowych postaci. Zawsze przyświeca im jeden cel – ukazanie wizerunku kobiet silnych, niezależnych, czasem niebezpiecznych, ale też ciepłych i niezwykle wrażliwych.

edytorial1.jpg

Zacznijmy od sesji fotograficznej, która towarzyszy naszej rozmowie. Zapozowałeś do zdjęć z dwoma kobietami, świetnymi aktorkami i Twoimi modelkami. Dlaczego akurat Aleksandra Kisio i Anna Cieślak?

Jeśli chodzi o bohaterki naszej wspólnej sesji, to łączą mnie z nimi bardzo bliskie relacje. Los chciał, że cała nasza trójka pochodzi z okołoszczecińskich terenów. Co prawda nie widujemy się co weekend, nie spijamy kawek na mieście, ponieważ każdy z nas jest osobą bardzo aktywną i zajętą, to jednak te nasze relacje mocno ocierają się o przyjaźń.

Aleksandra była jedną z pierwszych tzw. rozpoznawalnych kobiet, która mi zaufała. Pojawiła się przy trzeciej części projektu zatytułowanej „Władza”. Tak jak szanuję i pielęgnuję koleżeństwo z resztą moich modelek, tak z Olą ta znajomość trwa już wiele lat i mogę śmiało powiedzieć, że jest moją Muzą. Jestem jako fotograf absolutnym fanem jej dramatycznej ekspresji. Uwielbiam także jej bezpośredniość, ciepło, jej charakter. Ola pozowała mi najczęściej, jest obecna w każdej części projektu, począwszy od 2017 roku. Trochę walczę w moich pracach o to, żeby pokazać tę dramatyczną i groźną jej stronę, bo uważam, że jako aktorka jest jedną z najbardziej nie wykorzystanych potencjałów dramatycznych. Ola zazwyczaj dostaje role raczej łagodnych, czy też cwaniackich kobiet. A to jest nieprzeciętnie uzdolniona aktorka, co widać na moich zdjęciach, kiedy wcielała się w Dalidę czy w demoniczną Syrenę. Wystarczy, że krótko nakreślę jej historię i dam zadanie aktorskie, a ona wchodzi w to, jak przysłowiowy nóż w masło. Dla mnie jako artysty jest to fenomenalny materiał do pracy.

edytorial8.jpg

Jak to wyglądało z Anią?

Historia z Anią była trochę inna, ponieważ zaczęliśmy pracę dwa lata później, po wystawie „Władza”. Nasze drogi się zetknęły w 2020 roku przy okazji „Biesów Polskich”. Tej kobiety nie da się nie kochać. To jest osoba, która z wielkim światem showbiznesu już miała do czy nienia. Została nauczona jak w tym świecie żyć, jak się nie przejmować pewnymi rzeczami, jak nie dawać dostępu do życia prywatnego. Jest absolutnie piękną osobą, w każdym tego słowa znaczeniu. To jedna z tych istot, za które jestem wdzięczny, że pojawiły się na mojej drodze. Każde spotkanie, każda rozmowa jest „bulionem dla duszy”. Nie wiem skąd ona bierze te pokłady empatii, ciepła i mądrości życiowej. Bardzo się cieszę, że jest w moim życiu.

edytorial3.jpg

Pracujesz i żyjesz w Warszawie. Łatwo się tworzy i egzystuje artystycznie w takiej metropolii, która wydaje się, na pierwszy rzut oka – niedostępna dla każdego?

To jest tak, że z jednej strony robię swoje, z drugiej stawiam sprawy konkretnie i szczerze. Jeśli chodzi o pracę artystyczną – to zaufanie, które buduje się latami, ma tu ogromne znaczenie. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem marką osobistą, która cieszy się na rynku zaufaniem. Co jest na sesji, to pozostaje na sesji. Niektóre osoby publiczne są bardzo otwarte, ale nigdy nic poza ściany studia nie wychodzi na zewnątrz. Stoi za tym także jakość mojej pracy i mojego zespołu. Nie miałem też nigdy parcia na szkło. Wszystko co się działo, działo się naturalnie.

Czyli Warszawa da się lubić?

Tak, Warszawa da się lubić. Można tutaj być uczciwym i żyć w zgodzie ze sobą, pozwalać sprawom toczyć się swoim trybem. Oczywiście, stolica nauczyła mnie wielu rzeczy: zarówno w negatywnym, jak i w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Nie oszukujmy się, że ten górnolotnie zwany „świat szołbiznesu”, o który się ocieram, jest miejscem dość śliskim i nie zawsze ładnie pachnącym. Tym bardziej jestem wdzięczny, że mam relacje, które jednak potrafią na tym tzw. bagienku zakwitnąć, że te przyjaźnie „wokół szołbiznesowe” są możliwe. Jestem także wdzięczny za wszelkie błędy i potknięcia, gdyż nauczyły mnie skrajnej zawodowości i profesjonalizmu.

edytorial2.jpg

I jubileuszową wystawę również robisz w Warszawie, a nie w rodzinnym mieście. Ta współpraca ze Szczecinem i okolicami nie zawsze jest, mówiąc delikatnie – łatwa?

Przyznaję, było parę podejść. Nie zawsze nieudanych. Ze szczecińskim Muzeum Narodowym współpracowało mi się fantastycznie. I tutaj wielki pokłon oraz szacunek dla Dariusza Kacprzaka, który mnie odkrył i który zawsze się śmiał, że jest fanem artystów, którzy już nie żyją, a dla mnie zrobił wyjątek (śmiech). Natomiast często miewam tutaj sytuacje, że to co jest dla mnie normą, jeśli chodzi o organizację wystaw, tutaj odbierane jest jako egocentryzm czy gwiazdorstwo. Bywa, że ktoś z rodzinnych stron się do mnie zgłasza, obiecuje gruszki na wierzbie – i nie mam na myśli finansów, bo w moim województwie zawsze chętnie pracuję pro bono – a ostatecznie okazuje się, że absolutnie nic nie jest załatwione. Miałem niestety kilka takich sytuacji. Były rozmowy i ustalenia na temat konkretnej formy czy wizji wystawy, zaś po kilku miesiącach otrzymuję na przykład telefon, że mam przyjechać i sam sobie powiesić wystawę, że nikt nic nie wie etc. No cóż, nie ukrywam, że to odbiega od standardów, do których przywykłem pracując w stolicy. Jednak zawsze jestem otwarty na rozmowę i współpracę, jeśli chodzi o Szczecin, który szanuję i traktuję bardzo poważnie. Oczekuję jedynie wzajemności (śmiech).

Projekt, który tworzysz i prowadzisz od tych 10 lat jest naprawdę spektakularny. Nie tylko tematyka, modelki, ale też sztab ludzi, którzy z Tobą współpracują – wizażyści, styliści, projektanci, graficy… Czujesz się jako artysta doceniany?

Przede wszystkim czuję ogromną radość i satysfakcję z tych dziesięciu lat pracy. Każdy rok był swoistą drogą rozwoju, zbierania doświadczenia, nie tylko w kategorii warsztatu zawodowego, ale co najważniejsze, w kontaktach z ludźmi. Przez 10 lat nauczyłem się, że to nie chodzi o to, jaką ty masz historię w głowie, ale jaką ma osoba, z którą się obecnie stykasz. Zaowocowało to, nie tylko pięknymi zdjęciami, ale – co sobie najbardziej cenię, pięknymi znajomościami, a nawet przyjaźniami. Mogę więc śmiało powiedzieć, że i w wymiarze artystycznym i, co ważniejsze ludzkim, czuję się doceniony.

Jako artysta na pewno masz marzenia. Kogo chciałbyś posadzić przed swoim obiektywem?

Na pewno są to: Cate Blanchet, Eva Green oraz Monica Bellucci. To kobiety, z tych najjaśniejszych gwiazd na hollywoodzkim nieboskłonie. Jeśli chodzi o „nasze pole” to na pewno Martyna Wojciechowska, z którą już dwa razy umawiałem się na sesję, ale nie udało nam się zgrać terminowo.

A jubileuszowa wystawa i jej bohaterki?

Tematycznie to jest wyjątkowa wystawa, bo kumuluje wszystko, o czym przez te 10 lat opowiadałem. Trochę historii, trochę mitologii i legend, trochę popkultury, faktu, literatury. Teraz na warsztat wrzuciłem Kobiety Wiedzące, czyli czarownice. Idziemy trochę w baśniowość, ale z drugiej strony dużo jest w tej części postaci historycznych. To jest kwintesencja tego, o czym zawsze opowiadaliśmy. O tej złożoności kobiet… o niesamowitej intuicji, wiedzy, organizacji, która za kobietami stoi. Jest to też słodko-gorzka historia, tego jak z wielkim niezrozumieniem oraz prześladowaniem kobiety się borykały. Dotykamy również trochę tematu feminizmu, opowiadamy o stosach które płonęły za to, że kobiety były myślicielkami, indywidualistkami. Za to, że były sobą. Twarzami tej części projektu są trzy kobiety. Kierowaliśmy się Trójksiężycem Hekate, który symbolizuje cykl życia kobiet i przedstawiał boginię o trzech twarzach. Jest to Dziewica, Matka i Starucha, a wcieliły się w nie kolejno: Emilia Dankwa, Małgorzata Socha i wspaniała Helena Norowicz.

edytorial11.jpg

Jakie masz plany na drugą dekadę? Co dalej z Projektem Kobiety?

Projekt będzie kontynuowany, ale w trochę innej formie. Mamy zaplanowane dwie części, z tym, że one wchodzą w międzynarodowy aspekt. Na warsztacie są Muzy Hanzy; ten projekt będziemy tworzyć wspólnie z miastami hanzeatyckimi i muzeami dawnej Hanzy. Drugi z projektów zostanie zaprezentowany w Łazienkach Królewskich i złożą się na niego portrety współczesnych kobiet ze światów rodów królewskich; tutaj pracujemy z Departamentem Dyplomacji i Kultury Międzynarodowej. Więc czekają mnie dwa lata w rozjazdach (śmiech).

Sesja: fotografie Aleksander Ikaniewicz & Radosław Hirschberg & Karolina Borutyńska

bottom of page